Ci, którzy znają mnie z zamierzchłych sesji czy starych dyskusji sprzed siedmiu lat (lub wcześniejszych), mogą zdziwić się tytułem tej notki. To jest tak, że jak w końcu na dobre ugrzązłem w niekoniecznie mainstreamowych erpegach - wyszedłem poza D&D, WFRP czy Wolsunga - to nie zawsze bawiłem się w 100% optymalizatowaniem postaci. Owszem, preferuję "poprawnie" składać kartę postaci (unikać błędów w projektowaniu postaci, w tym "noob trapów"), ba, w sesjach Fiasco starałem się optymalizować kolor zebranych kostek i to we trzy strony: białe lub czarne (zobaczyć jak gra się zachowa z przewagą lub wręcz kompletem kostek), albo aby mieć idealnie po równo białe i czarne kostki. Ale jak wspomniałem w poprzednim nawiasie - to z czystej ciekawości jak gra się wtedy zachowa. Skutkiem tego, na sześć sesji we Fiasco chyba tylko dwukrotnie uzyskałem jednoznacznie negatywny epilog dla postaci...
Ale wiecie co? Nie zawsze lubię grać w gry które mnie zmuszają do optymalizowania postaci, aby czerpać jakąkolwiek radość z rozgrywki.
Po prostu sytuacją idealną dla mnie jako Gracza jest gra w taką kampanię w takiego erpega, w którym optymalizacja (i ogółem powergaming) jest opcją (suwakiem) w wyborze startowego pułapu mocy czy kompetencji. A później: opcją (pokrętłem) ustawienia sobie tempa wzrostu potęgi.
Czyli wtedy, kiedy gra wspiera jakoś to, kiedy oleję wymaksowanie sobie czegoś, a zaoszczędzone pojedyncze punkciki wydam na coś co poszerzy zakres kompetencji postaci. Albo chociaż nieszkodliwie nada jej kolorytu który będzie mieć znaczenie. Kiedy widzę, że gra wspiera stworzenie postaci możliwie z krwi i kości, tak kompetentnej jak z grubsza sobie to wyobrażałem, wraz z umiejętnościami "nieprzydatnymi" w stereotypowym mainstreamowym RPG, mającą dwie lub trzy silne parametry zamiast inwestycji w ściśle jeden; z poprawką na kompromisy ze względu na proces tworzenia postaci oczywiście.
Więcej satysfakcji daje mi ostateczne wniesienie do skraju potęgi takiego "zwykłego dobrze kompetentnego w dziedzinie" bohatera po rozegraniu wielu sesji. Wtedy też łatwiej mi się wczuć, że ten wygórowany parametr coś znaczy(ł) w fikcji, a nie jest wyłącznie dupochronem przed losowością kostek czy przed Misiem Gry lubiącym wyższe stopnie trudności. Lubię też gry, która mnie nie karzą za to, że zaczynam grę zwyczajnie solidnym wojownikiem (a nie jakimś koksem na wiadro kości czy z modyfikatorem o +13 wyższym niż przykładowy wojownik z podręcznika) który został tak rozpisany aby potrafił coś jeszcze oprócz strzelania z łuku czy blastera albo walenia z miecza.
W drugą stronę także lubię: jak choćby w Forbidden Lands ostatnio z premedytacją wrzuciłem maksymalnie tyle punktów w skill "Melee" (czyli trzy), kolejne trzy punkty w Animal Handling (dla zrekompensowania niskiej "Empatii"), a resztę w parę innych detali takich jak "Survival" czy "Marksmanship". Chcę w tym przypadku zobaczyć jak zachowuje się gra kiedy na wejściu turlam co najmniej 9-10 kośćmi podczas ataku wręcz (i to bez pomocy drużynowego minstrela!) w FL... Czy ta postać pozbawiona jest głębi? Może kiedyś opublikuję ją tutaj na blogu, z pewnością planuję z niej zrobić kogoś jeszcze niż tylko "jack-of-all-weapons" (miecz, włócznia i walka z konia wliczając strzelanie), może choćby dodając kompetencje łuczarza drużynowego?
Moja pierwsza postać w Burning Wheel którą zagrałem pierwszą wdrożoną kampanię (siedem sesji) nie miała żadnego startowego skilla na B5 (poziom eksperta), zaś pięć na jej sześć cech (odpowiednik atrybutów w D&D) na poziomie przeciętnym. Na tle dwóch lepszych od ludzi przedstawicieli ras (Krasnoludzki Szarobrody oraz Elfia Łuczniczka-Bardka) oraz kobiety ludzkiej z Wiarą (magiczną) na pierwszy mainstreamowy rzut oka ten mój ludzki bohater miał parametry ledwie powyżej statusu kuli u nogi...
Ale jednak nie! Bo grałem nie byle kim a młodym Lordem Justycjariuszem Krwawej Marchii (pozycja społeczna!), z jedną cechą Will B6 (ok, to jest powergaming, ale po to aby skille społeczne otwierać już na B3, czyli aby wesprzeć koncept postaci!), z własną posiadłością i skutkiem czego Resources B4 (postać taka średniozamożna, ale na tle pozostałych postaci graczy to był plus!). No i jakby doszło do walki, to zainwestowałem w jakąś brygantynę i miecz (umiejętność Sword na B3)... Jak widzicie, zrobiłem skądinąd ambitnego i uzdolnionego społecznie szlachcica z własnym skrawkiem ziemi, wplątanym w intrygę klątwy oraz najazdu orków. Wstępnie postać miała szereg umiejętności na B2 (znajomość podstaw) i B3 (wstępne wyszkolenie) z może trzema lub czterema na B4 (dobrze kompetentny). Ale porównam to z tym, że choćby wspomniana Elfka Łuczniczka-Bardka miała wymaksowane Bow oraz Song of Soothing (na B6 - to już nie tylko ekspert, ale "pierwszy etap w drodze do perfekcji")...
Domykając wpis który nie miał być elaboratem na ponad pięć stron (jakim są raporty z sesji): Lubię grać w gry, które pozwalają mi na równie dobrą zabawę (ale za każdym razem odmienną) kiedy gram ekspertem w jakiejś dziedzinie, albo kimś kto jest jedynie pospolicie dobry w trzech czy czterech rzeczach.. Lubię jak postać się rozwija i faktycznie się rozwija - zmienia się, nabywa nowe umiejętności, ruchy czy atuty, staje się niekoniecznie kimś kim była na początku kampanii - a nie tylko dodaje +1 co poziom oraz optymalny atut aby nadgonić Skalę Wyzwań, albo maksuje sobie współczynniki realizującą rolę bohatera w drużynie, albowiem w innym wypadku gra bardziej ukaże za brak tej kropki czy +10 z tabelki rozwoju niż za fanaberię będącą wydaniem pedeków na coś co urozmaiciłoby postać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.